Dupówa

GENEZA
Dzwoni telefon.

– Co tam, Roziu?
– Cześć, Franiu. Jedziesz w Tatry? Na wspin?
– Ma być dupówa.
– Jedziesz, czy nie?
– Jadę.

START
Dwa dni po tej zażartej dyskusji meldujemy się z Rożkiem na Palenicowym parkingu. Późny wieczór, pogoda wybitna, wali śniegiem, a przy tym ciepło, 1-2 stopnie na plusie. Pod butami lodowisko.

– Mówiłem, że będzie dupówa.
– Przetrze się.

No pewnie, że się przetrze, przecież w Tatrach zawsze jest ładna pogoda. Majdan z auta wędruje do worów. Dostały mi się dwa, a Rożkowi cięższy. Połowa światła czołówki ginie na garbie plecaka, sięgającym czubka nosa. Idziemy po ślizgawce.

Człowiek tak naprawdę dopiero na tego rodzaju podejściach zdaje sobie sprawę, jak bardzo fajny jest ten asfalt. Ukryty. Gdzieś. Głęboko. Pod lodem. Już po stu metrach podejmujemy decyzję, że uciekamy zaopatrzeniówką do Roztoki.

To jest niesamowite, po tej szklance nie da się iść. Śnieg zaczął padać dopiero dziś rano, nie zdążył utworzyć warstwy z jakimkolwiek tarciem. Pół godziny później zobaczyłem światełko schroniska w Roztoce.

A Roztoka jak zwykle przytulna do zwariowania. A do jutra na pewno się przetrze.

PODEJŚCIE

– Nie jest źle – oświadcza Rożek.

Nie wiem, na czym to polega, że zawsze ten, co ma prowadzić, ma rację, w szczególności, kiedy nie ma. Walący od wczoraj śnieg zrobił już pierwszą część roboty i stworzył warstwę puchu na lodzie. Przez noc spadło jakieś 20-30 cm i cały czas sypało.

Wysokość przyniosła mrozik, poranek rześki. Śniadanie w przytulnej do zwariowania Roztoce, wymarsz. Ściana śniegu w czołówkach. Asfalt dużo lepszy, warto było poczekać tych kilka godzin półsnu.

Mijamy uśpione Moko, uciekamy w prawo.

Podejściu ceprostradą towarzyszy standardowy striptiz. Przeskok tętna z sennego na marszowe wymusza pozbycie się puchówki i kominiarki na rzecz buffa i polaru.

– Franek, co ty robisz?
– Idę, idę, nie mogę puchówki przypiąć.
– Gdzie ty ją przypinasz?
– Do plecaka, a do czego mam ją przypiąć? (Zaproponowałem, do czego, ale ktoś to będzie czytał.)
– Schowaj do środka.
– Nie, już przypiąłem.
– Który to ten Próg Mnichowy?
– Nie widać jeszcze, musimy skręcić w stronę Szpiglasowej.

Schodzimy ze szlaku, torujemy. Podejście pod Próg Mnichowy na start drogi Wesołej Zabawy (M4) wymaga wejścia w rozległe żlebisko, opadające spod miejsca, gdzie ucieka szlak na Wrota Chałubińskiego. Po kolana, po krocze, po pas, po szyję. I cały czas sypie. Pływam, śnieg wlazł mi już wszędzie. Na szczęście jesteśmy już prawie pod ścianą. Zimno. A Rożek prowadzi, to zmarznę jeszcze bardziej.  Chyba czas ubrać się w...          

– ROŻEK, kurwa!
– CO?!
– NIE MAM PUCHÓWKI!
– Mówiłem: wsadź do środka!
– Mówiłeś.
– To co?
– Nic, idę jej szukać, a ty się szpej.

Ze zsuwającym się spod butów śniegiem dochodzę do miejsca, gdzie ją przypiąłem. Nie ma. Przepadła, pewnie już dawno ją zasypało. Czarna, nie do zauważenia w tatrzańskim zimowym black & white’cie. Mój berghausik za miliardy. Miałem go na sobie dwa razy. Odechciewa mi się wszystkiego. Cholerna dupówa. No, ale ten tam został pod ścianą. Znowu do góry. I znowu trzeba torować, bo ślad jest już tylko miłym wspomnieniem. Wracam. Łącznie godzina w plecy.

Start drogi jest w miejscu, koło którego żleb, gdzie stoimy w śniegu po szyję, przechodzi w komin. Z komina na głowę leci nieustanna kaskada białego pyłu.

– Bierz moją puchówkę. Ja sobie dam radę bez, bo i tak prowadzę. Przecież nie olejemy wspinu z tak błahego powodu. Trzeba się wspinać!
– Tia.

DROGA WESOŁEJ ZABAWY
Poszedł. Kaskada śniegu, lecąca mi na głowę z komina, łączy się z kaskadą spod jego dziab i raków. Szarpie się, ale mija kolejne metry. Przechodzi kluczowe miejsce wyciągu i znika za przewieszką. Wreszcie słyszę upragnione: „MAM AUTO!”.

– WYBIERAJ!
Wygrzebuję plecak spod śniegu, leży go na nim 30 cm; wyciąg Rożka – 20 min.
– IDĘ!

Wyszarpując kolejne przeloty i szukając oparcia na dziaby, przeklinam pyłówki, trawki, kamienie, szczelinki, zaparowane gogle i śnieg za kołnierzem. CHOLERNA DUPÓWA.

Jestem przy Rożku. Stanowisko na kosówce. Kolejny wyciąg idzie skośnym trawersem w lewo. Poszedł, a ja klnę na ból, towarzyszący powrotowi krwi do palców, które wreszcie puściły się kurczowo trzymanych dziabek.

– O!
– CO?
– NIC! ZNALAZŁEM TRICAMA! – słyszę ucieszony głos Rożka.
– JAK ZNAJDZIESZ JESZCZE DWA – DAJ ZNAĆ, ZWRÓCI MI SIĘ ZA PUCHÓWKĘ!
– HE HE. JA SWOJĄ KUPIŁEM W SZMATEKSIE.

Kiedy piszę te słowa, moja nowiuteńka puchówka ze szmateksu wisi już na wieszaku w przedpokoju.

– MAM AUTO!

Idę. Przyjemny wyciąg, w ogóle jakoś tak przyjemniej, pomijając bezustanną kaskadę pyłówek i coraz mocniej sypiący śnieg wokoło.

Trzeci wyciąg. Rożek wybiera całą linę.

– KONIEC LINY!!!

Słyszę stłumione: „...mać!”.

– NO DOBRA, MAM AUTO!

Aż się boję, co on tam za stan urzeźbił, ale idę. Jestem sztywny jak na przyjęciu w ambasadzie, mróz daje się we znaki. Podziabałem, podziabałem, znowu jestem przy Rożku. Rożek patrzy w dół.

– No dobra. Trochę kiepski będzie ten zjazd.
– Jaki zjazd? Mamy 20 metrów do góry i jesteśmy na progu, przy szlaku letnim.
– No tak, ale jeszcze Rysa Strzelskiego.
– Rożek... pogięło cię? (użyłem innego słowa niż „pogięło”)
– Nie, a co?
– Jest trzynasta. Warun jest do dupy. Jest grudzień, za trzy godziny będzie noc. A ty chcesz robić jeszcze jedną drogę, tak?
– Tak.
– No dobra.

Osadził frenda, wbił haka, obciążył.

– Patrz, jak się hak zachowuje, jak ja go nie wyrwę, to ty też nie. Ale frenda zabierz, jak będziesz jechał.

Pojechał. Hak dobrze siedział. Na oko.

– LINA WOLNA!

Widok oddalającego się przełamania liny na jednym haku był, delikatnie mówiąc, niekomfortowy.
Dojeżdżam do Rożka. Stoi na niewielkim trawersie z zaklinowanymi dziabami.

– Gdzie masz stan?
– No właśnie nie mam.
– Co?
– Lina się skończyła, a tu nie ma z czego zjechać. Ale tam, dwa metry w prawo, coś jest, widzisz?
– Widzę.
– Ciągnij za niebieską. I potem idź za mną.

Wybrałem sznurki i poszedłem żywcować za Rożkiem. Faktycznie, znalazł tam coś na kształt występka skalnego, na którym można było zawiesić zjazd. I pojechał.

– LINA WOLNA!

Pojechałem.

Stan z kosówki. Rożek wystartował.

– LINA WOLNA!

Pojechałem. Wreszcie przyjemny zjazd z dobrego stanu, pancerna kosóweczka. W końcu raki zagłębiają się w odmętach śniegu nawalonego do żlebu.

Jesteśmy pod ścianą.

Torujemy po szyję do początku Rysy Strzelskiego. Jest 14:30.

RYSA STRZELSKIEGO
– ...I na dodatek jest dupówa!
– Dobra, zrób zjazd. Miękkie faje z nas. Zrobiliśmy tylko jeden wyciąg i już uciekamy... (użył innego słowa niż „uciekamy”).

EPILOG
Wracaliśmy już w świetle czołówek. Liczyłem, że jeszcze gdzieś w nim mignie mi plakietka „Berghaus”, co musiałoby oznaczać, że któryś z wystających ze śniegu czarnych kamieni jest moją puchówką. Ale nie mignął. W przytulnej do zwariowania Roztoce makaron z sosem pomidorowym smakuje jak nigdy. Rożek wyjmuje skitrane w plecaku browarki.

– To co robimy jutro?
– Ja nie wiem, Roziu. Jest dupówa.
– Spokojnie. Przetrze się.

dupowa end

Franek Bukowski

______________________________________________________

Subiektywny słowniczek slangu taternickiego

Ceprostrada – potoczne określenie szlaku od schroniska w Morskim Oku do Szpiglasowej przełęczy. Wzięło się z jego wygody i szerokości, kosztem elegancji i wkomponowania w stok.

Dupówa – potoczne (i niezbyt eleganckie) w środowisku górskim określenie brzydkiej pogody.

Dziaby – krótkie techniczne czekany wspinaczkowe. W odróżnieniu od czekanów turystycznych, dziaby są zakrzywione na kształt szponów. Praktycznie nie nadają się do asekuracji na dużych śnieżnych zboczach, ale wielokrotnie lepiej niż czekany sprawdzają się we wspinaniu. Dziab używa się dwóch jednocześnie, stanowią przedłużenie rąk.

Hak – podobnie jak kość, rodzaj klina do osadzania w szczelinach skalnych. Również służy jako przelot.

Kluczowe miejsce – najtrudniejszy technicznie punkt na danym wyciągu (patrz: wyciąg) lub całej drodze.

M4 – jeden ze stopni w zimowej skali trudności taternickich. M wzięło się od „mix” – wspinanie zimą w Tatrach to zabawa w mieszaninie błota, lodu, kamieni i śniegu, więc trudno tu o bardziej trafną nazwę. Skalę podajemy, zapisując M i cyferkę arabską (opcjonalnie po cyferce + lub - ). Im wyższa cyfra, tym trudniej.

Mam auto! –skrót od „Mam autoasekurację”. Dla asekurującego oznacza, że prowadzący skończył wyciąg i asekuruje się sam na stanowisku. Można wtedy przestać asekurować, rozgrzać paluchy i – po wybraniu reszty liny przez prowadzącego – zacząć się wspinać.

Moko – Morskie Oko, na ogół w kontekście schroniska.

Próg Mnichowy – ściana położona poniżej właściwej turni Mnicha, wysoka na ok. 200 m, opadająca na północny-wschód ku dnu Mnichowego Kotła.Przelot – punkt asekuracyjny w ścianie; ma wyłapać prowadzącego w razie odpadnięcia od ściany. Zazwyczaj wyłapuje.

Tricam – rodzaj kości wspinaczkowej. Kość – przyrząd skonstruowany do klinowania go w sprzyjających punktach na drodze wspinaczkowej. Po wpięciu do niego liny, służy jako przelot (patrz: przelot).

„Trzeba się wspinać” – zwrot którego używa Rożek, odpowiadając na większość pytań, łącznie z tymi w rodzaju: która godzina i co jadł na śniadanie.

Wyciąg – zazwyczaj jedna długość liny podczas robienia drogi taternickiej. Długość większości dróg w Tatrach mierzy się ilością wyciągów. Idący jako pierwszy wybiera długość liny, wspinając się, drugi marznie. Gdy pierwszy znajdzie dogodne miejsce, zakłada stanowisko, a drugi dochodzi do niego, asekurowany od góry. Wtedy wyciąg jest skończony. Potem czynność się powtarza.

Żywcowanie – wspinanie się bez jakiejkolwiek asekuracji.