20 lat minęło...

Dwadzieścia lat – to dużo czy mało? Zależy. Jeśli tyle musi poczekać nasze marzenie na realizację – to wieczność.

Mniej więcej 20 lat temu razem z przyjacielem weszliśmy na Rysy. Od słowackiej strony. Widoki – przepyszne. Już wtedy postanowiłam, że wrócę tu, ale tak po polsku, od strony Morskiego Oka.Lata mijały i jakoś nie składało się, mimo tego, że w Tatry jeździliśmy w miarę regularnie. Ciągle coś było nie tak: a to byłam w ciąży, a to pogoda nie taka, a to nie mam z kim pójść…W tym roku już na wiosnę postanowiłam, że w sierpniu znowu stanę na Rysach. I tak się stało – wiara góry przenosi.

Ale po kolei.

Zaczęłam od rezerwacji noclegu w Roztoce dla naszej pięcioosobowej rodziny. Udało się, ale tylko na 2 noce… Mąż miał 2 tygodnie urlopu (ja nie pracuję zarobkowo). Pierwszy tydzień wakacji spędziliśmy nad morzem. Potem kilka godzin w samochodzie – chyba ponad siedem. Nocleg w domu i znowu dzień w podróży – tym razem ponad 9 godzin. Godzinny spacer z parkingu w Palenicy do schroniska, a trzeciego dnia – na Rysy. Tak, tak, ja wszystko wiem – tak się nie robi. Należy najpierw  przyzwyczaić organizm do innych warunków, trochę pochodzić, a nie tak od razu… No, ale termin w Roztoce, jeden jedyny wolny, ułożył inny scenariusz.

Jak tylko na początku lipca udało nam się zarezerwować nocleg, przystąpiłam do najważniejszego – do przekonania mojego męża, że moja wymarzona, samotna wyprawa na szczyt marzeń to naprawdę dobry pomysł.

Żona: Kochanie, chcę w tym roku pójść na Rysy.

Mąż: Nie zgadzam się, masz trójkę dzieci, które cię potrzebują.

Żona: Ale ja wrócę do ciebie i do dzieci. A poza tym – ja zawsze wracałam z moich wypraw cała i zdrowa.

Mąż: Sama tam pójdziesz na te Rysy?!

Żona: Tam pewnie będzie tłum ludzi, więc nie sama.

Mąż: Ja wiem, jak ty chodzisz po górach. Twoja rodzina do dzisiaj o tym opowiada.

Żona: rzynajmniej mają o czym rozmawiać na imieninach. Nie martw się, będzie dobrze. Poradzę sobie.

Mąż: No, nie wiem...

Przed wyjazdem na wakacje pojechałam do specjalistycznego sklepu kupić sobie buty w góry, bo Rysy zobowiązują. Ale nie było akurat mojego rozmiaru. No, to pozostają moje poczciwe buty do biegania… Właściwie to nie powinnam się do tego przyznawać, ale co zrobić, to prawda… Tym razem nic mnie nie powstrzyma i już! Chyba tylko burza, bo przed burzą w górach czuję respekt.

19 sierpnia. Cudowny dzień. Słoneczny, ciepły – chyba nawet za ciepły.

Wychodzimy po śniadanku całą rodzinką nad Morskie Oko. I tu rozdzielamy się: mąż z naszą  trójeczką (14 lat, 10 lat i 4 latka) wyruszy po dłuższym odpoczynku nad Czarny Staw. Mnie czas nagli. Żegnamy się około godziny 10.45. W plecaku mam mapę, picie, polar i jednego banana. I kilka herbatników. No więc  w tych adidaskach, z bananem w plecaku i megaentuzjazmem wyruszam. Szukam wzrokiem takich jak ja, czyli w nieodpowiednich butach, żeby się pocieszyć, że to się zdarza, ale szybko zrozumiałam, że na tej trasie tego dnia zasadniczo turyści mają odpowiednie obuwie. Nie zniechęca mnie to, ale zaczynam się modlić: „Boże, przecież wiesz, że chciałam kupić te fajne buty, ale nie było odpowiedniego rozmiaru. Pomóż  mi, proszę, wejść i zejść bezpiecznie. Bardzo Cię proszę!”

Ludzi mnóstwo. Przy łańcuchach kolejki. Sporadycznie ktoś idzie samotnie, ale najczęściej w grupkach.

Coraz wyżej i wyżej… Zastanawiam się, jak radzi sobie mój czteroletni synek i cała reszta? Próbuję dzwonić do nich, ale są problemy z zasięgiem.

14.35 – wreszcie szczyt. Szczęście, duma, że udało się! Nadal ciepło. Jestem w bluzce bez rękawów i nie marznę. Ktoś mnie częstuje batonem. Jest rodzinnie. Wreszcie udaje mi się dodzwonić do męża i pochwalić, że jestem na dachu Polski. Oni są już nad Czarnym Stawem. Jestem z nich dumna.

Chcę robić zdjęcia, ale nic z tego. Aparat jakby nie żył. Kolejny raz tego dnia modlę się: „Dziękuję, że pozwoliłeś mi wejść. Chcę mieć zdjęcia na pamiątkę i proszę, pomóż z tym aparatem”.

Za chwilę robię fotki. Widoki, jakich się nie zapomina… Dla których chce się tu wracać. Najbardziej lubię patrzeć  na polską stronę, bo  wszystko jest niżej.

Jest cudownie. Nie chce mi się wracać. Najchętniej posiedziałabym tu parę godzin, ale z pomocą resztek rozsądku, po półgodzinnym odpoczynku, o 15.05 rozpoczynam powrót na dół. Po kilkunastu minutach dopada mnie migrena i na własnej skórze przekonuję się, że bohaterem w górach jest  nie ten, kto na szczyt wejdzie, ale ten, kto z niego z godnością zejdzie. Schodzę do schroniska w Roztoce.Wróciłam cała. Szczęśliwa. Spełniona. I wdzięczna mojemu mężowi, że pozwolił mi pójść na tę wyprawę. I mojemu Bogu, że mi pomagał i naprawdę przy mnie tam był…

Barbara Mińko